Czas oczekiwania i planowania (rodziny) Karmienie piersią było moim priorytetem. Może jeszcze nie wtedy, kiedy planowaliśmy dziecko i kie...

Czas oczekiwania i planowania (rodziny)

Karmienie piersią było moim priorytetem. Może jeszcze nie wtedy, kiedy planowaliśmy dziecko i kiedy oczekiwaliśmy dwóch kresek. I może nie była to moja pierwsza myśl po ich zobaczeniu. Ale z pewnością wraz z przygotowywaniem się (teoretycznym i praktycznym) do roli mamy postanowiłam, że będę karmiła piersią w przekonaniu, że to najlepsze, co mogę dać mojemu Maleństwu. Szkoła rodzenia tylko mnie w tym utwierdziła i dała pewne praktyczne wskazówki np. o pozycjach do karmienia. Choć z perspektywy czasu wiem, że popełniałam i nadal popełniam błędy. Ale moje założenie jest takie, że jakieś trzeba popełnić :P
Mam jeszcze drugie założenie: największy błąd to nie podjęcie karmienia piersią, jeśli jest ono możliwe.

Akcja: Mamo, wychodzę!

Kolejny etap karmienia po podjęciu decyzji to poród. Mój plan porodu był taki, że ma być jak najbardziej naturalnie. Było z tym różnie w praktyce, ale przynajmniej wiem na zaś co i jak, i może następnym razem uda mi się ten plan lepiej zrealizować. Moim celem było jednak w efekcie karmienie właśnie. Bo nacięcie utrudnia życie, czyli dochodzenie do siebie. Podobnie jak inne interwencje medyczne, zakładając, że nie są uzasadnione. Ale najważniejsze, by Dziecko wyszło na świat i… było w stanie ssać! Jeśli nie zakładałabym karmienia i kontaktu skóra-do-skóry zaraz po narodzinach, który przecież prowadzi do pierwszego karmienia to właściwie czy tak wielki sens miałoby unikanie znieczulenia i cesarki. To jej najbardziej się bałam, bo u nas nie jest praktykowane przystawianie dziecka mamie po cięciu. Zrozummy jednak personel powiatowego szpitala: położnych jest mało i zwykle trudno im stać nad mamą po cesarce i zadbać o to pierwsze karmienie. Co nie znaczy, że nie należy się o to starać!
A u mnie było w praktyce tak: poród wspomagany kroplówką, leżący i Dzieciątko na piersi raptem kilka minut. Teraz wiem, że można było walczyć o więcej, że miałam do tego prawo i powinni mi na to pozwolić. Ale wtedy nie byłam taka mądra ani wygadana. Po szyciu dostałam córeczkę już ubraną, pomierzoną etc. I też nie wpadłam na to, że mogłabym ją z powrotem rozebrać, żeby ten nasz pierwszy kontakt uratować. To oczywiście ma swoje konsekwencje: na mleczko trzeba było czekać 2 dni! Naczytana laktacyjnych różności miałam zamiar iść w zaparte, że karmię i że niczego nie potrzebujemy, ale postanowiłam być szczera i zaczęła się nasza 2-dniowa przygoda z mieszanką (dla wtajemniczonych mm). Na moją wyraźną prośbę Córeczkę karmiono strzykawką, bo nie było możliwości drenem (nadal się zastanawiam czemu, w końcu nie wymaga to specjalistycznego sprzętu!). Pewnie można było lepiej, ale dla mnie kluczowe było to, że nie była karmiona butelką, a przed każdym karmieniem mm przystawiałam ją do piersi, żeby pobudzić laktację. Potem małż dowiózł laktator (tak, szpital nie miał ani jednego!) i moje karmienie piersią ruszyło z kopyta! Kolejny dzień to ciągłe karmienie, bez spania, z szybkimi wizytami tam, gdzie i król chodzi piechotą. Ale za to radość z tego, że mogę karmić była ogromna. To był dla mnie rodzaj euforii po wygranej bitwie z losem. Dodam jeszcze, że nie udałoby mi się bez pomocy pielęgniarek, a szczególnie jednej, która siedziała ze mną w nocy i pomagała przystawiać Małą. Być może jakoś dałybyśmy sobie radę, ale nie jestem tego pewna. I jej słowa, że wstaje do mnie i pomaga, bo wie, że będę karmiła piersią, a nie po powrocie do domu dam butelkę. I miała rację! :)


Wzloty i upadki

A co potem? Walczyłyśmy z płytkim ssaniem, które Latorośl uskuteczniała od początku. Pomagał o dziwo smoczek, no i cierpliwe przystawianie z odrywaniem Małej, kiedy ssała płytko. Właściwie to dość łatwo było poznać, bo jest to dość bolesne. Fakt, na początku karmienie jest bolesne. Obie strony się uczą, a piersi muszą się przyzwyczaić do nowej funkcji. Ale płytkie ssanie boli bardziej, także jest motywacja do pracy nad techniką.
Za nami także zator, który boli jeszcze bardziej. Nie wiem, czy mój był nieswoisty, ale myślałam, że to coś innego. Ból był w środku piersi, jakby naciągało się ścięgno albo mięsień. Nic nie było pełne ani nabrzmiałe. Pojawiał się tylko w czasie ssania. Ustępował po kilku minutach. A laktatorem nie bolało wcale. Do tego mleko pojawiło się także poza brodawką. Na szczęście nie trwało to długo. Częściej karmiłam drugą, trochę odciągałam laktatorem, trochę zaciskałam zęby. Nie wiem jaka jest skuteczność np. liści kapusty, bo ostatecznie ich nie wypróbowałam. Grunt, że po dniu czy dwóch dało się karmić dalej. :)

A co dalej…

Karmię i zamierzam karmić dalej. Przynajmniej do roku, a ponieważ moje Dziecko ma tendencję do alergii/nietolerancji to im dłużej tym lepiej. Może powinnam dopisać do upadków wątpliwości wynikające z problemów trawiennych Małej. I czasowe odstawienie mleka i jego przetworów. Ale napiszę tylko na koniec. Jedynym udokumentowanym sposobem zmniejszającym ryzyko wystąpienia alergii jest wyłączne karmienie piersią co najmniej do końca 6. miesiąca życia dziecka. I o ile reszta tekstu to moje prywatne zdanie i doświadczenie to o tym ostatnim możecie poczytać więcej w wielu miejscach. 

Polecam:


PS Czy pisałam już, że to moje zdanie i moje doświadczenia i że szanuję wybory innych mam. Ja dokonałam takich i już?! :)

To nasze pierwsze Święta. Choinka stoi ubrana... pod sufitem najwyżej jak się dało bo dziecko bardzo było zainteresowane bombkami już w fazi...

To nasze pierwsze Święta. Choinka stoi ubrana... pod sufitem najwyżej jak się dało bo dziecko bardzo było zainteresowane bombkami już w fazie wyjmowania ich z zakurzonych opakowań. Miałam zaplanowane wszystko! Kiedy robię śledzie, kiedy pierogi i takie tam. Gorzej, że nie wzięłam pod uwagę, że wszystko zajmuje czas, a Fistaszek też potrzebuje mojego czasu. Tak więc kończyło się w chuście na plecach, bo z przodu nie ma jak kroić lub ugniatać ciasta. Udało się! Zostały mi tylko zupy do zrobienia lub doprawienia i w zasadzie fajrant. Z robienia sernika zrezygnowałam.

Ups.

Jednak nie o tym piszę. Napotkałam na artykuł mówiący o tym jak przetrwać święta z dzieckiem, szczególnie te pierwsze. Przy większości punktów przytaknęłam. Z żalem uznałam, że Pasterka odpada. Zresztą... o tym wiedziałam już dawno temu. Zdziwiło mnie coś innego. W artykule odradzali pójście w normalnym terminie do kościoła. Na zwykłą Mszę. Czemu? Napisali, że dlatego, że dziecko może być markotne, że w kościele trzeba je rozbierać, potem są przeciągi i trzeba ubierać i że dziecko może płakać więc trzeba je nosić między ławkami i że się przeszkadza innym ludziom.

No chwila!

Jeśli jesteś "świątecznym katolikiem" to nie rozumiem po co od wielkiego dzwonu chodzić do kościoła. Jeśli jednak jesteś normalnym, praktykującym katolikiem to znaczy, że co niedziela jesteś z dzieckiem w kościele. To żadna nowość dla dziecka, że będą śpiewy i dzwonki. Rozbieranie dziecka też nie jest potrzebne. Zdejmujesz czapkę, szalik, luzujesz kombinezon i już. Jeśli masz obawy, że dziecko będzie płakać i że będziecie przeszkadzać ludziom w modlitwie to... przecież są msze dla dzieci! Nikt krzywo nie spojrzy na lamentującego bobasa. Oczywiście, są ludzie... i ludzie. Większość się jednak uśmiechnie. Ba! Są też księża, którzy się cieszą z takich krzyków, bo to znaczy, że nowe pokolenie jest w kościele i nic tylko się cieszyć. Księży, którzy krzywo patrzą, bo dzieci biegają i wchodzą na schody pod ołtarz dla mnie są... dziwni. To są dzieci. Mają swoje prawa. Ważne by pilnować by dziecko sobie nie zrobiło krzywdy przy wędrówkach i nie przechodziło przez pewną niewidzialną granicę. No cóż, dzieciak sprawdzający jakie książki ksiądz trzyma na ambonie to stanowczo przekroczenie granicy.

Nie róbmy z dzieci kalek, które nie umieją wytrzymać w kościele! Jeśli dziecko nie jest przyzwyczajone to nigdy nie będzie wstanie wysiedzieć godzinki w ławce.

Mój plan na Święta to:

  • cieszyć się tym co już udało się zrobić,
  • dawać wiele uwagi Fistaszkowi, bo przecież jego uśmiech jest tu najważniejszy
  • spróbować być Kaczką Zen*


A co ważniejsze... wypisać wreszcie świąteczne kartki :)

Wszystkiego najlepszego nasi Tulący Czytelnicy!
Wiele uśmiechów naszych Najmniejszych i tych nieco większych. Zdrowia i by problemy były tylko na nasze możliwości. Oby nigdy nie przytłoczyło nas życie! I... wiele radości czerpanej od naszych dzieci! One najlepiej wiedzą jak się cieszyć życiem. Obyśmy wszyscy mieli spojrzenia tak szczere jak one.
Tego Wam i sobie życzę!

*Po Kaczce Zen wszystko spływa. Nie obchodzi Cię, że coś nie wyszło, przypaliło się, spóźniło. Ot, takie życie. Spokój to największy skarb.

Szczerzę przyznaję: post miał być wczoraj w ramach "post co środę". Jednak mieliśmy wizytę Księdza po Kolędzie i jakoś tak się nie...

Szczerzę przyznaję: post miał być wczoraj w ramach "post co środę". Jednak mieliśmy wizytę Księdza po Kolędzie i jakoś tak się nie zgrało.

A mój post ma dotyczyć niemal słynnego powiedzenia "Małe dzieci - mały kłopot. Duże dzieci - duży kłopot". Ile w tym prawdy? A może Wy też słyszycie "Jak zacznie ci pyskować to będziesz z uśmiechem wspominać problemy takie jak pieluszkowe zapalenie skóry czy nieprzespane noce bo maluch ząbkuje"? Ja słyszę i doprowadza mnie to do pasji. Tak samo jak "nasze pokolenie miało tak samo, teraz spłacacie dług", a w tle słyszę odbijające się echo "dobrze wam tak". No, ale chwila! Czy jedynym wyjście z takiej sytuacji i takich tekstów jest nie posiadanie dzieci?

Otóż nie!

Mam inną teorię.
Każde dziecko ma problemy na swój wiek. Każdy rodzić ma problemy takie, jaki staż. Najpierw dużym problem jest to czy ssie lub czy robi kupkę lub siusiu, a potem przychodzą kolejne. Może to jest jak level w grze? Najpierw masz tak wysokie wyzwanie jak możesz znieść i jakiemu możesz podołać, a potem... potem masz "level up" i masz trudniejsze zadania. To nie jest tak, że małe dziecko to mały kłopot. Nie! To kłopot na miarę dziecka i nie tylko jego, ale i Twoich możliwości. Przecież mając drugie dziecko masz niemal 100x większe wyzwanie niż z pierwszym, małym brzdącem!

Nie! Nie mamy długu wobec żadnego pokolenia. Dzieci nie muszą się drzeć za każdym razem i historie jak to nasz mąż boleśnie ząbkował nie muszą się odbijać i ziścić na naszym dziecku.
Mamy własne dzieci, własne doświadczenia i własne problemy. Są też różne metody wychowawcze, które mają nam zapewnić postęp, a nie trwanie w długach przeszłości. Po to czyta się masę artykułów i książek, albo ogląda programy z poradami na temat dzieci by nie popełniać błędów. By się przygotować na niektóre przygody lub im zapobiec. Uważam, że świadomi rodzice wcale nie muszą być uczestnikami opowieści o tym, jak ich dziecko jadło z psiej miski. Nie! Świadomi rodzice mogą temu zapobiec.

Twórzmy własne rodzinne historie, ale... na Boga! Nigdy nimi nie straszmy nasze dzieci czy synowe lub zięciów!

Wiem jak bardzo karmienie piersią jest ważne i że powinno być podstawą karmienia noworodka i niemowlaka do pierwszego roku i potem opcjonal...

Wiem jak bardzo karmienie piersią jest ważne i że powinno być podstawą karmienia noworodka i niemowlaka do pierwszego roku i potem opcjonalnie.
Wiem!
Mój Klusek jednak powoli przygotowuje się do samodzielności i żłobka. Zaczęłam mu podawać pokarmy stałe koło połowy 6 miesiąca. Wcześniej był jedynie na moim mleku. Jakiś miesiąc temu zostałam trafiona rewelacją, że w moim mleku coś może być nie tak, bo moje dziecko wyszło poza siatki centylowe. Oj nie! Po serii badań okazało się, że Klusek ma za dużo trójglicerydów we krwi, a wg moim badań wcale nie mam ich za dużo. Pani doktor wysunęła hipotezę, że może jem coś z czym mój organizm sobie radzi, a Kluska nie... np. mój kochany żółty ser.
Byłam załamana, że być może "truję" własne dziecko podając mu moje mleko.
Nic bardziej mylnego!
Inna pani doktor powiedziała:
"Pani mleko jest poza wszelkim podejrzeniem i jest najlepszym, co może pani mu dać."
Zapamiętajcie to w chwilach zwątpienia!

Nie mniej podjęliśmy próbę kończenia z piersią. Wpierw w nocy i dzień. Zaczęło się od 6 listopada. Na różnych mądrych stronach znalazłam porady jak do tego się zabrać. Założyłam notes, gdzie zapisywałam ile i czego je oraz jak często budzi się w nocy i na ile. Wg zasady: by widzieć postępy. Do nocnego wstawania zaciągnęłam też mojego Połówka.

I tak się zaczęło. Czasem i po 2 i pół godziny próbowaliśmy go usypiać. Czasem tyle to trwało też z podawaniem piersi w międzyczasie. Koszmar! Co gorsza zaczęło się to pokrywać z ząbkowaniem i przeziębieniem. Na czas podawania antybiotyku zaprzestałam prób odstawiania. W końcu, skoro ja jestem zdrowa to moje mleko zawiera odpowiednie przeciwciała!
Od jakiegoś tygodnia, może dwóch karmiłam go tylko "na dobranoc". Udawało się!
Dziś zrobiłam kolejny krok! Usypiałam go na noc bez piersi! Oby ta noc była spokojna.

Czemu odstawiam tak wcześnie? Przecież do żłobka jeszcze dużo czasu!
Miesiąc temu w pewnym momencie powiedziałam sobie: "ale ty lubisz go karmić! Czemu odstawiasz?". Mimo to chcę mieć możliwość... możliwości! I dziś kąpiąc go powiedziałam do Połówka: "Dziś jeszcze chciałam mu dać pierś w nagrodę bo był ładny dzień", ale potem zaczęłam się zastanawiać, z której piersi dawałam mu poprzedniego dnia. Nie miałam pojęcia i postanowiłam! Mam dość!
Jak mało się karmi prawie nie czuć różnicy. Początkowo jak kompletnie ograniczyłam mu takie przyjemności w dzień (dość brutalnie i z dnia na dzień) to mi się zaczynały zbierać takie bolące "grudki", ale wystarczyło nieco je rozmasować i "spuścić" palcami i było już potem dobrze. Nadmiar mleka odciągałam i wykorzystywałam do kaszek. 

Mam nadzieję, że w miarę bezboleśnie przeszłam odstawianie od piersi. W miarę oznacza, że nie chcę pamiętać tych nieprzespanych nocy, gdy czasem budziłam się od płaczu Kluska i miałam ochotę kopać jego zabawki. Wiem, że to była reakcja bezsilności, niewyspania i ogólnego poczucia samotności lub niemocy. W takich chwilach budziłam Połówka i kazałam mu się zająć Kluskiem. Magia ojca! Nie wiem jak to się dzieje, ale działa. Tulenia Taty jest najlepsze na świecie. Prawie jak mleko mamy :)

Jestem siostrą i również świeżą mamą. Mieszkam w mniejszym, powiatowym mieście, z wyboru.  Mam takie marzenie, że chciałabym być ...



Jestem siostrą i również świeżą mamą. Mieszkam w mniejszym, powiatowym mieście, z wyboru. 

Mam takie marzenie, że chciałabym być wyluzowaną mamą, ale z zasady jestem bliżej mi do biblijnej Marty niż do Marii, więc jakoś trudniej je spełnić niż pojechać na Kanary. Taki wyjazd wymaga głównie pieniędzy, a to zmiany całego patrzenia na świat. Nie wiem, czy w ogóle jest osiągalne, więc próbuję pogodzić się z „martowością” i czerpać ile mogę z drugiego przykładu.

Owszem, chcę, żeby moje dziecko było szczęśliwe i zdrowe. Ale przede wszystkim chcę, żeby nasz mały Bączuś był w przyszłości dobrym człowiekiem.

Ode mnie tyle :)


Obsługiwane przez usługę Blogger.