Rozpoczął się sezon rowerowy. Właściwie już chwilę temu, kiedy zrobiło się ciepło, a śnieg zmienił się w ciepły deszcz. Wsiadam wi...

Matka pędzi rowerem


 

Rozpoczął się sezon rowerowy. Właściwie już chwilę temu, kiedy zrobiło się ciepło, a śnieg zmienił się w ciepły deszcz. Wsiadam więc na rower i pędzę. Do pracy, z pracy, czasem z Młodą w foteliku. Sama jeszcze nie pedałuje na tyle sprawnie. (Właściwie to jestem zdziwiona, że już pedałuje.) Jedziemy.

Ten sezon rozpoczął się dla mnie dziwnie. Moja pierwsza jazda to zderzenie z rzeczywistością. Odpuściłam podróż do pracy jeszcze przed połową drogi. Przywiązałam rower do słupka i wsiadłam do autobusu. Wydawało mi się, że skoro pędziłam tak pół roku temu to teraz też dam radę. W końcu mój rekord to 17 min., czemu więc teraz miałabym jechać dłużej niż 20 min.? 
No właśnie, zastanówmy się...

A potem wsadziłam do fotelika z tyłu moje Dziecię, które dość szybko zorientowało się w sytuacji i zaczęło pokrzykiwać: "Mamo, szybciej, szybciej!". Może to dlatego, że kilka dni wcześniej rozmawiałyśmy o tym, że Latorośl moja zamierza zostać kolarką, a skoro ja już jestem na stara na zostawanie zawodową kolarką to będę jej kibicować przy mecie. No i moje Kochane Dziecko mi kibicowało.

 
 

A teraz sedno sprawy: jak tam u Was kondycja po zimie? Moja - jak czytacie - średnio. Do tego kilka osób pytało mnie, czy nie jestem w ciąży. (Oczywiście, że nie jestem. W przeciwnym razie nie byłoby śmiesznie.) Poprawa tego stanu to powody, dla których jeżdżę na rowerze. Ale tylko pierwsze dwa. Kolejne to: wygodna ścieżka rowerowa do pracy, niewielka do niej odległość, nie muszę się śpieszyć na autobus i oszczędzam na biletach. Ale chyba najważniejszy jest ruch na powietrzu. Tego mi brakuje, a dzięki rowerowi teraz brakuje trochę mniej. Dobre i to. 
Do tego moje miasto ogłosiło po raz kolejny konkurs na dojeżdżanie do pracy rowerem. Podoba mi się, choć nie liczę na nagrody. Raczej cieszy mnie udział i to, że taka inicjatywa jest.

Cieszę się więc jazdą, wiatrem ze włosach i spalaniem kalorii, które sobie potem odbiję najchętniej za pomocą czekolady. (Chyba, że jednak uda mi się odstawić słodycze, by pozbyć się brzuszka, która wzbudza niezdrowe zainteresowanie bardziej bezpośrednich koleżanek.) Dzięki temu jestem te 20 minut w ruchu i na zewnątrz. Idealnie.
Ciążą mi jednak dwa bagaże i to oba na „A”. Jeden ma 15 kg. To tak jakbym miała tyle nadwagi i wpedałowywała je pod górkę, kiedy pod nią jadę. Kocham te 15 kg. Podziwiam za to, co 15-kilowe ciałko i wszystko co w nim potrafi już zrobić. Ale ono nie pomaga mi, choć kibicuje. Drugi bagaż pomaga mi jeszcze mniej, czyli wcale. Na szczęście są na niego leki i po nich pozostaje mi już tylko zadyszka-skutek kiepskiej kondycji ogólnej. Kiedy jadę sama, bez nich jest świetnie. Z nimi – jakoś muszę sobie poradzić, jeśli zamierzam jeździć dalej. W końcu to i tak tylko kilka miesięcy.
A, i jeszcze trzeci bagaż, którego odkrycie w ostatnich dniach mnie zadziwiło. Chciałam zachować się ekologicznie i ekonomicznie przy okazji, więc czerwona tylna lampka, którą zakupiłam jest na dynamo. Czy muszę tłumaczyć coś więcej? Nie sądziłam, że ta mała maszynka tak mnie będzie spowalniała. A może mi się tylko wydaje?



Tak czy siak, wszystkim cyklistom i cyklistkom życzę wiatru w plecy i dobrej pogody. A przede wszystkim pogody ducha.

Co może zostać z nami, kiedy wywietrzeje już aromat pierników i zjemy ostatni makowiec? Stawiam na kolędy, które możemy śpiew...

Święta, święta i po świętach...




Co może zostać z nami, kiedy wywietrzeje już aromat pierników i zjemy ostatni makowiec? Stawiam na kolędy, które możemy śpiewać w Polsce do 2 lutego. Właściwie to ciekawy element polskiej specyfiki, że tradycyjnie wszyscy zamykają śpiewniki z pieśniami i piosenkami bożonarodzeniowymi w Trzech Króli, czyli 6 stycznia, a my mamy jeszcze prawie miesiąc, by się nimi nacieszyć. No to korzystajmy z tego przywileju!

O wspólnym świętowaniu można pisać wiele. 

A to o tym, co może jeść karmiąca matka, a to jakie prezenty najlepiej wybrać dla pociech mniejszych i większych. Albo o tym jak i co powiedzieć lub nie powiedzieć dzieciom o naszych poglądach na temat św. Mikołaja i jego kulturowej personifikacji. Hmm... Zostawmy te tematy na inny wpis, może kiedyś. A może nie ;)

Dla nas obu, Lamy i mnie, ważnym elementem wspólnego rodzinnego świętowania Bożego Narodzenia jest kolędowanie. To nie znaczy, że mamy tak niesłychanie muzykalną rodzinę, że każdy bierze pod pachę swój ulubiony instrument, którego jest wirtuozem, i niczym orkiestra symfoniczna rozkładamy partytury, stroimy się i jedziemy z koksem. Aż się rozczuliłam na taką myśl, ale tak nie jest. Jedni śpiewają lepiej, inni słabiej. Jedni głośno, inni powinni ciszej, ale akurat też lubią głośno, takie życie... Ogólnie śpiewamy jak kto umie, a capella albo z tym, co akurat jest pod ręką. Nie ukrywam, marzy mi się wielka orkiestra, choćby złożona z samych operatorów trójkątów, ale na razie nasze możliwości kończą się na gitarze, jak się akurat uda ją nastroić, dobrać akordy i "bicie". W końcu nie o to chodzi, by efekt powalił (choć czasem akurat powala, bo każdy śpiewa swoją wersją albo wręcz swoją kolędę). W przypadku tych pieśni właśnie, moim zdaniem nie ma to najmniejszego znaczenia. No chyba, że akurat startujecie w jakimś konkursie. W takim razie: powodzenia!

A co kolędy mają do rodzicielstwa? Moim zdaniem jeśli chcemy to mogą być ciekawym elementem wspólnego przeżywania Świąt. To element naszej tradycji. No i wspólnie spędzamy czas. Robimy to razem. Tak jak każdy umie i chce. Można śpiewać, można grać, można słuchać. 

Sądziłam kiedyś, że to trudne nauczyć dzieci kolęd

ale w tym roku zmieniłam zdanie. No i od razu wyjaśnię, że nie przerasta to mojego Dziecka lat dwa i pół. Ale oczywiście w umiarkowanym zakresie, delikatnie mówiąc.
Mnie to wystarcza. I daje nam sporo okazji do zabawy.

Do wyboru mamy mnóstwo kolęd, pastorałek i piosenek świątecznych. 

Myślę, że można próbować ze wszystkim, ważne by refren był chwytliwy i miał prosty i nie za długi  tekst. Ale nie jest to warunek konieczny, jak się okazuje. W końcu można włączyć do gry także proste instrumenty, np. perkusyjne. Mam nadzieję, że grzechotki, trójkąt czy bębenek urozmaici Wam wspólne kolędowanie.




A teraz mała podpowiedź, od czego my zaczęliśmy: 

najprostszy refren ma chyba "Przybieżeli do Betlejem". Do załapania jest też refren w "Gdy się Chrystus rodzi". Nieco mnie to zdziwiło w tym roku, ale okazuje się, że "cuda, cuda ogłaszają" z "Dzisiaj w Betlejem" też wpada w ucho. Do tego część tekstu w zwrotkach się powtarza, co także ułatwia wspólne śpiewanie. Większość tradycyjnych kolęd nie ma refrenu, bo opowiada pewną historię, która ma ciąg dalszy w kolejnych zwrotkach. Wyjątkiem jest  "Do szopy, hej pasterze" - warto wykorzystać tę okoliczność. Wydawało mi się, że proste do złapania będzie także "lililaj" z "Gdy śliczna panna", ale akurat moje Dziecię woli szybsze rytmy i starannie omija kolędy wolne i nostalgiczne. Wyjątkiem jest tu mniej tradycyjna piosenka o małym doboszu. Być może to dlatego, że to ulubiona kolęda babci oraz że znaleźliśmy ładną wersję animowaną w necie, dzięki czemu łatwiej jej było dowiedzieć się o czym opowiada ta piosenka (a polski tekst tego nie ułatwia, bo mocno odbiega od angielskiego oryginału).
Ale prawdziwym hitem tego roku okazało się (o dziwo!) "Pójdźmy wszyscy do stajenki". To u nas po prostu "kolęda o stajence". Czemu tak się stało? Przychodzi mi do głowy tylko to, że prababcia powiedziała, że to "może" być jej ulubiona kolęda. Oraz, że po prostu spodobała się Małej. Poza tym... no, nie jest to pieśń o chwytliwym refrenie, jakby co. Ale skoro pojawia się prośba "Mamo, śpiewaj o stajence" to jadę i śpiewam i nawet próbujemy razem (na razie opanowała pierwszy wers, a dalej tworzy tekst na bieżąco, głównie czerpiąc inspiracje z "Panie Janie". O melodii na razie właściwie nie ma co wspominać.)



A co ułatwi Wam wspólne śpiewanie? 

Polecam przygotowanie wcześniej (można myśleć już o przyszłym roku, czemu nie?) śpiewników. Zwykle spotykaliśmy się w domu z problemem tekstu, który w naszych głowach kończył się na drugiej, no może trzeciej zwrotce. Ale skoro już śpiewamy i dobrze nam idzie to miło by było zaśpiewać pięć zwrotek, czemu nie. Ale w tym śpiewniku czwarta zwrotka taka, a w innym jest tekst piątej w tym miejscu. No i pojawia się konsternacja. Warto więc mieć jednolite śpiewniki, a łatwo je przygotować samemu. Największy problem to szycie grzbietu, żeby się trzymały. Reszta to pestka. Dobrze jednak pamiętać o tym, odpowiednio duży tekst mogły przeczytać wszystkie osoby, także seniorzy w okularach dobranych trzy lata temu, z grubsza. 

Ciekawym urozmaiceniem będą instrumenty. 

Przynajmniej jeden wiodący ułatwi utrzymanie w ryzach melodii, ale warto stworzyć sekcję perkusyjną, która doda tu i ówdzie jakąś wesołą nutkę. Nawet jeśli ta nutka będzie głośna i średnio pasowała. Wtedy możemy się umówić, że perkusja daje popis swoich możliwości w refrenie albo przy powtórzeniu tekstu. Albo przy jednej kolędzie, którą ustalimy na początku. Ale wtedy lepiej wpleść tę kolędę w program wieczoru przynajmniej dwa razy, by docenić zapał grających. W roli perkusji świetnie sprawdzą się trójkąt, tamburyno, grzechotki, janczary... i cymbałki, choć niektóre dźwięki mogą nie być trafione. Od razu dodam, że gdybyście chcieli nabyć cymbałki w sklepie muzycznym to proście o "dzwonki chromatyczne". o czym zostałam kiedyś w takowym sklepie poinformowana. Moim zdaniem pan podał mi cymbałki, ale on twierdził, że to dzwonki najprawdziwsze i nazywanie ich nazwą potoczną nie przystoi. Czy jakoś tak.


Tym samym życzę Was wszystkim, którzy akurat dotrwaliście do końca mojego wpisu dobrego czasu spędzonego wspólnie w Nowym Roku. Mamy jeszcze ponad miesiąc na wspólne kolędowanie. Co Wam polecam. Wszystkiego dobrego!







Podobno dobrze jest być tu i teraz. Nie martwić się jutrem, pojutrzem ani przyszłym tygodniem. Nie martwić się zmianą pór r...

Tu i teraz






Podobno dobrze jest być tu i teraz. Nie martwić się jutrem, pojutrzem ani przyszłym tygodniem. Nie martwić się zmianą pór roku ani fazami księżyca. Nie martwić się sposobami liczenia lat w poszczególnych kulturach. 

Tak, zmierzam do absurdu, żeby udowodnić samej sobie absurdalność moich wielu zmartwień. Przecież na wiele z tych i innych spraw po prostu nie mam wpływu, więc moje martwienie się zmieni tylko ilość siwych włosów na mojej głowie (kiedyś myślałam, że także prawdopodobieństwo wrzodów, ale skubani naukowcy udowodnili, że to zależy tylko od obecności jakichś bakterii, więc mój stres nawet na to nie wpływa, hmm...).

A mimo to patrzę na przyszłość i poza zmartwieniem znajduję w tym  sporo pocieszenia.
Kiedyś moje Dziecko dorośnie, a ja będę mogła odkrywać z nim świat. Będę mogła zwiedzić zamek, muzeum, latarnię morską, obserwatorium astronomiczne. Odnajdziemy na niebie Oriona, a na horyzoncie Grudziądz czy Trzebnicę. Wejdziemy razem na najwyższy szczyt Gór Sowich oraz Niżu Polskiego, popłyniemy kajakiem, pojeździmy na rowerze, powędrujemy lasem i polem. Weźmiemy udział w festiwalu filmów dla dzieci i młodzieży albo targach książki. Posłuchamy instrumentów i szumu morza. Już nie mogę się doczekać.

A teraz... teraz jest piękny okres, kiedy moje Dziecko uczy się wielu rzeczy, coraz lepiej się komunikuje, coraz więcej rozumie i obie z każdym dniem uczymy się kochać się bardziej. To piękne obserwować, jak bardzo potrzebni jesteśmy jej oboje, jej Tata i ja. I jaka jest szczęśliwa, kiedy jesteśmy wszyscy razem. Ale są też trudne momenty i wtedy marzenie o kolejnych interesujących wyzwaniach mi pomaga przetrwać to co tu i teraz. Może część z tych rzeczy, o których myślę będzie chciała zrobić sama. Może niektórych w ogóle nie będzie chciała spróbować. A może coś zrobimy kilka razy, bo tak nam się spodoba. To nic. Jestem ciekawa naszej wspólnej przyszłości. Naszej i jej osobno też.

A tu i teraz... 



Żeby się nim cieszyć pewnie jeszcze długa droga przede mną. Podobno tak człowieki mają skonstruowany mózg. Mózg, który przetwarza tyle rzeczy, uczy się, rozumie, myśli... Uh, nie da się ogarnąć na razie. Ale też skupia się na negatywnych elementach i sprawia, że zachowujemy się jak pierwotne gady. Na szczęście potrafi też marzyć. Także o tym, by cieszyć się tu i teraz.


Jak dawno mnie tu nie było! Moją uwagę nieco przyćmiły różne projekty na kanale na Youtube oraz prace nad innym projektem. Oj! No i prac...

Chorowanie z Dzieckiem VIS. Chorowanie Samej


Jak dawno mnie tu nie było! Moją uwagę nieco przyćmiły różne projekty na kanale na Youtube oraz prace nad innym projektem. Oj! No i praca zawodowa. Tak się skupiłam na różnych codziennych sprawach, że... wylądowałam w kolejce po numerek do lekarza, a potem pod gabinetem lekarskim z tygodniowym zwolnieniem w ręku. Szczęśliwym trafem mogłam rozkoszować się "chorowaniem" przez całe 2 dni. Skończyło się wtorkową informacją o gorączce Młodego. Skoro i tak miałam zwolnienie to Staś został ze mną kurując się tradycyjnymi metodami, szczególnie że nim wrócił do domu z przedszkola po gorączce nie było śladu. Dziś kończy się moje zwolnienie i wiem dokładnie czy jest chorowanie samej i z dzieckiem. Różnica jest diametralna!

O tym wie każda mama kobieta

Wydaje się, że każda kobieta choruje w podobny sposób. Jeśli nie ma olbrzymiej gorączki zwalającej z nóg przyświeca im jedna myśl "wreszcie ogarnę nieco dom". Ja chętnie zrezygnowałam z tej myśli. Zawsze ją mam gdy mam nieco wolnego w ciągu tygodnia i słabo na tym wychodzę... ale porządek JAKIŚ mam. No, taki który można mieć mając dwulatka w domu. Oj, porządek wtedy jest towarem deficytowym i znika prawie tak szybko jak czekolada przed okresem.
Tym razem postawiłam na wypoczywanie. Nie można wiecznego kaszlu, antybiotyku (o sugestywnej nazwie ZAMUR) i zapchanego nosa nazwać relaksem, ale pewnym resetem można nazwać siedzenie pod kołderką, oglądanie seriali a gdy powieki robiły się za ciężkie po prostu zasypianie. W takich warunkach miałam szczere nadzieje na wyzdrowienie.

Gdy zjawia się dziecko...

Czy ktokolwiek potrafi wypocząć przy chorym dziecku? A przy dziecku, które teoretycznie jest chore a ma masę energii? O? Czyżbym nie widziała chętnych? Otóż nie da się!
Mój Mały Wulkan Energii nie odpoczywa. Udało mi się raz pospać do jakiejś 6:30, gdy Staś był ze mną w domu. Potem wyszło na jaw, że nie śpię (w końcu ktoś musiał zamknąć drzwi i być przytomny przy dziecku).
Plan dnia był prosty:
ok. 6:00-6:30 Radosny śpiew z okazji przebudzenia mamy
7:00                Leki i śniadanie
7:15-9:00       Zabawy wszelkie
9:00                Drugie śniadanie
9:15-10:00    Próby zrobienia prania. W końcu ktoś to musi zrobić, a wypadek z nocnikiem/jogurtem/życiem nie może czekać... no i śmierdzi... chyba. Byłabym pewna gdybym miała powonienie.
10:00           Może pora na zimną kawę? Inkę bo po co pić normalną na chorobowym? Zimna bo przecież przy dziecku picie kawy przy śniadaniu to przeżytek i dziecko wręcz wymaga kosztowania zimnej kawy.
11:15              Jestem zmęczony! Puszczaj moje piosenki! Skacz! Tańcz!
11:30       Jestem zmęczony! Chcę to! Nie to a tamto! Tamto jest złe! Nienawidzę tamtego! MAMOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO!
11:45              Życie jest piękne! Znalazłem WINOGRONA!
12:00              Bajka? Książka? Puzzle?
12:11            Ułożę trasę dla samochodu, ale jak dołożysz klocki nie tam gdzie chcę to zniszczę świat!
12:28              Świat umrze! TERAZ!
12:36-13:49    Jedzenie tak! Ale nie to! Umrzyj! Nie śpij! Czytaj! Śpiewaj! Nie oddychaj! Przytulaj! Nie dotykaj! Tul! GRAJMY NA UKULELE! Nie dotykaj ukulele! MOJE!
13:56               Mogę to zjeść skoro właśnie robisz obiad, bo robisz, prawda?
14:26               Miłe, że zrobiłaś obiad, ale... właśnie usnąłem.
16:48               Czy widzę grozę? Nie! Nie śpię już! Będę marudził bo przebudzenie to zło!
17:20               TATUŚ!
17:24       Tatuś wrócił! Mamo baw się ze mną! Nie, tatuś powinien odpocząć po pracy. MAMOOOOOOOOOO
18:30                Kolacja? No dobrze
18:45                Nie chcę się myć!
19:00                Mamo, myjesz się? To ja też! Z tobą, ale nie myjemy głowy, dobrze?
19:11                NIE WYCHODŹ! Zostańmy na wieki w wannie
20:00                Chciałaś obejrzeć film z tatą? Fajnie, ale ja NADAL nie śpię
20:47                Znajcie łaskę! PADŁEM!

Czy któraś z chorujących z dzieckiem mam to zna?
Ja tak!

Koszmar czy może jednak nie?

Z jednej strony mam ochotę powiedzieć, że to koszmarny koszmar i nie da się tego znieść, ale zniosłam. Nie czuję się dużo zdrowsza niż na początku mimo, że właśnie skoczyłam antybiotyk. Mimo to chyba bardziej bym się martwiła, gdyby był padnięty i lał się przez ręce. W tak intensywnej rekonwalescencji widzę energię, która zwalczyła chorobę i próbuje zwalczyć mnie. No tak, to po prostu radość z posiadania mamy non stop. Nic tylko się cieszyć z pozostawionego armagedonu... i powrotu do pracy. Po takim powracaniu do zdrowia człowiek zaczyna doceniać możliwość pójścia do pracy bez dziecka, nawet jeśli się je kocha z całego serca.

Mamy dla Was kilka pomysłów na turystyczne jedzenie, które łatwo i szybko można przygotować. I nie są to parówki! I nie są to też...

Jemy smacznie na wakacjach



Mamy dla Was kilka pomysłów na turystyczne jedzenie, które łatwo i szybko można przygotować. I nie są to parówki!


I nie są to też obwarzanki! ;)

Wakacje to czas, kiedy robimy różne rzeczy inaczej niż zwykle. 

Czyli prościej, szybciej, nie mając domowego zaplecza. I to dotyczy także jedzenia. Możemy wybrać różne propozycje wakacyjnego jedzenia lub połączyć je ze sobą. Albo wykupujemy noclegi z wyżywieniem na cały pobyt lub jego część. Możemy także stołować się "na mieście", co oczywiście jest droższe niż jedzenie w pensjonacie czy hotelu, ale daje większą elastyczność co do czasu, miejsca i rodzaju jedzenia, które napotkamy. Możemy też gotować sami, bo wiele pensjonatów daje możliwość skorzystania z kuchni lub aneksu kuchennego. Każdy może wybrać to, co najbardziej mu odpowiada.


A my nastawiliśmy się na gotowanie!


W takim wypadku warto poświęcić kilka chwil na zorientowanie się, co oferuje nasz gospodarz. Może się okazać, że jednak ma znaczenie, czy w kuchni są dwa palniki elektryczne i czajnik czy cztery gazowe i czajnik w każdym pokoju. Szczególnie, jeśli wszyscy goście postanowią rano zjeść śniadanie w tym samym czasie, a pensjonat jest spory.
Zwykle w kuchni mamy do dyspozycji kilka garnków, patelni i innych przyrządów. Nie spodziewajmy się jednak znaleźć tam nowiutkie teflonowe patelnie , garnek do gotowania mleka czy blender. Jeśli szczególnie nam na tym zależy - warto spytać przed wyjazdem, czy będzie to dostępne. Często spotkamy za to kuchenkę mikrofalową, a w internetach - mnóstwo filmików jak przygotować sprytnie ciasto w kubku za pomocą mikrofali. Czemu nie skorzystać? Szczególnie, jeśli nie używacie jej na co dzień, tak jak my zresztą.


A co będziemy szamać?

Najczęściej ludzie jedzą w takich turystycznych okolicznościach kiełbaski lub parówki na gorąco, jajecznicę oraz kanapki, czasem z talerzem warzywnym pełnym pomidorów i ogórków jako dodatek do nich. A co my proponujemy jako alternatywę, by smacznie i zdrowo zjeść?
W warunków turystycznych trzeba wziąć pod uwagę okoliczności, czyli przede wszystkim dostęp do produktów. Bywa on bardziej ograniczony niż w domu, ale też możemy spróbować poszukać czegoś, czego w domu nie kupimy. Po pierwsze świeże oscypki, ale nie tylko. Na wsi możemy zdobyć także świeże, niepasteryzowane mleko, które możemy "postawić na zsiadłe" oraz zebrać z niego śmietanę. Do tego świeży twaróg, który naprawdę smakuje zupełnie inaczej niż ten z mleczarni. Mogą to być także mleko kozie, owcze i ich przetwory, jajka, a czasem nawet warzywa lub zioła czy miód. Jeśli macie szczęście albo poświęcicie trochę czasu na szukanie w okolicy za pomocą internetu lub chodzenia i pytania może uda Wam się znaleźć źródło ryb. (Mnie się jeszcze nie udaje, czego bardzo żałuję. Ryby to moja wakacyjna porażka, bo trudno mi je znaleźć w mniejszych miejscowościach, więc niestety po powrocie musimy nadrobić zaległości w ich jedzeniu.) I oczywiście w grę wchodzą także jagody, poziomki, owoce ogrodowe oraz grzyby. Nasze dzieci jeszcze ich nie jedzą, ale i tak można je wspólnie zbierać, jeśli to lubicie.



Poza tym warto wziąć pod uwagę szybkość przygotowania potrawy i ilość naczyń do tego niezbędnych (jednak często trzeba się nimi podzielić z innymi gośćmi). W takim przypadku sprawdzają się wegetariańskie zupy albo jednogarnkowe dania warzywne. Z mięs zwykle wybieram wtedy drób, który wymaga krótszego czasu gotowania. Wspaniałym składnikiem do wykorzystania w takim przypadku są jajka, które pasują do każdego posiłku i wielu warzyw. Idealne!



A teraz nasze przykłady

- owsianka: wystarczy niewielki garnek (dobrze by był polewany lub z nieco grubszym dnem, bo owsiankę łatwo przypalić, szczególnie na kuchence elektrycznej, jeśli na co dzień używamy gazowej lub indukcyjnej), trochę wody, płatków owsianych i ulubione dodatki. By szybciej uzyskać temperaturę odpowiednią dla każdego członka rodziny dolewamy do gotowej owsianki zimnego mleka, zwykłego lub roślinnego. Niektórzy słodzą cukrem, niektórzy miodem, a inni jeszcze świeżymi lub suszonymi owocami. Albo nie słodzą wcale. Jako słodzik polecamy szczególnie banana lub suszone śliwki.

 - makaron z jajkiem: no wiem, nie brzmi to jakoś specjalnie, ale jak się nad tym zastanawiam, to wydaje mi się, że to nawet dość pożywne i nieźle zbilansowane danie, a proste jak konstrukcja cepa i szybkie do przygotowania jak... błyskawica :) Makaron gotuje się 10 min. (my wybieramy pełnoziarniste świderki, a czasem dorzucamy, czyli właściwie przemycamy, marchewkę pokrojoną obieraczką w cienkie paski, ale co kto woli), po przecedzeniu wrzucamy go z powrotem do garnka, w którym się gotował i wbijamy tam jajko lub kilka. Trzeba to mieszać póki jajko się odpowiednio nie zetnie. Wszytko można posypać czymś zielonym, np. pełną witaminy C natką pietruszki (szczególnie, jeśli chcemy przyswoić żelazo z żółtka jajka). Do tego można i warto dodać świeże lub gotowane warzywa. No i już! :)



- kasza z warzywami: kolejne danie jednogarnkowe, które można przygotować w wielu wariantach. Podstawowym może być kasza orkiszowa czy gryczana z papryką, marchewką i cukinią. Ale możemy wrzucać do garnka to, co akurat jest pod ręką, byle przemyśleć nieco czas gotowania poszczególnych składników i wrzucać je w odpowiedniej kolejności. 
Wersja studencka, z którą spotkałam się kiedyś na rajdzie obejmowała makaron (tu mogłaby być kasza, ale przecież makaron też jest w porządku), warzywa z puszek (cóż za prostota przygotowania) oraz pokrojona kiełbaska i dodany na koniec ser żółty pokrojony w kostkę. Wymieszane dane jest pożywne, jednogarnkowe i pozbywamy się resztek, które mamy skumulowane na koniec wyjazdu. Wszystko posypujemy natką, bo czemu nie? ;)

Warto wziąć pod uwagę także naleśniki, placki bananowe (przepis znalazłam w necie, a są przepyszne i składają się z bananów, jajek i płatków owsianych) oraz leczo. Grunt, żeby było smacznie, a dieta także podczas wakacji była różnorodna. 



Smacznego!


Obsługiwane przez usługę Blogger.